„Ulica le Pelletier nie ma szczęścia. Po pożarze Opery nowa klęska spada na tę dzielnicę. U Durand Ruela otworzono wystawę, o której mówi się, że jest wystawą malarstwa... pięciu czy sześciu szaleńców, w tym jedna kobieta, wystawia tam swoje dzieła... Przerażający widok próżności ludzkiej doprowadzonej do demencji. Wytłumaczcie panu Pisarro, że drzewa nie są fioletowe, że niebo nie jest koloru świeżego masła... Spróbujcie przemówić do rozsądku panu Degas; powiedzcie mu, że w sztuce istnieje rysunek, kolor, wykonanie, wola; roześmieje się wam w nos i powie, że jesteście reakcjonistami. Spróbujcie wytłumaczyć panu Renoirowi, że tors kobiety to nie jest kupa rozkładającego się mięsa z zielonymi i fioletowymi plamami... Wczoraj przy ulicy le Pelletier zatrzymano biedaka, który wyszedłszy z wystawy pogryzł przechodniów..." pisał Albert Wollf w opiniotwórczym Le Figaro o wystawie impresjonistów w 1876 roku. Nieszczęsny! W siedem lat później musiał zmienić zdanie: impresjonizm szedł jak płomień przez Europę. Już nie oburzał lecz dziwił i zachwycał feerią barwnego światła z jakiej budował swe dzieła. I wewnętrznym blaskiem, promieniującym z płaszczyzny obrazów.
Kto wie, czy urok i moc przyciągania tego prąciu nie leżały jednak głębiej od pokrytej energicznymi przecinkami powierzchni płótna, bo w pokładach ludzkiej wrażliwości? I właściwej człowiekowi tęsknocie do pogody i dobra ucieleśnionego w świetle i jego mistycznym działaniu? Do niesionej przez światło radości życia i optymizmu, jaki jego promienie w nas budzą? Wszak właśnie przed światłem pierzchają wszelkie złe moce by skryć się w mroku, będącym ich naturalną niejako domeną.
Bo światło grało w naszej kulturze rolę szczególną. Zawsze więc było w sztukach pięknych stosowane. Lecz tylko pośrednio, poprzez zestawienie go z cieniem, na zasadzie kontrastu i walki przeciwieństw, bądź też jako metafory, alegorii lub personifikacji. Od Boga światłości, Apollina - Feba, czyli „błyszczącego" poczynając, zaś na barokowym „Królu Słońcu" i jego naśladowcach kończąc. Impresjonizm był światłem w czystej i wysublimowanej postaci, jego malarskim ekstraktem i ucieleśnieniem. Nie potrzebował więc pośredników. Był samowystarczalny.
I pozostał nim w swych późniejszych wcieleniach, bo potomstwo wydał bogate: z pnia klasycznej „sztuki światła" wyrośli wszak pointyłiści, fauviści i wszyscy następcy Cezanne'a, który chciał przecież „zrobić z impresjonizmu coś równie solidnego, jak sztuka muzeów", i orfizm i cala plejada innych nurtów, dla których ukuto pojemny termin postimpresjonizmu. W tym również dla jego polskiej odmiany, znanej pod nazwą kapizmu, bądź też równie mało precyzyjnej „koloryzmu" z przymiotnikiem „krakowski". Lecz cóż, precyzja terminów nie jest silną stroną teorii i historii sztuki. Ważnym natomiast jest, że postimpresjonizm stał się niejako naszym narodowym stylem malarskim od chwili swego pojawienia się na terenie kraju, czyli od powrotu Grupy „K.R" z Paryża. Oraz to, że Kazimierz Wilk jest jego nieodrodnym przedstawicielem. Wiernym jego ideałom, gdyż - jak powiedział - „sztuka nie lubi zmian".
Rzeczywiście, nie lubi ich w tej zwłaszcza orientacji. A jeśli nawet - to raczej pozorne, gdyż rację miał Renoir, mówiąc pod koniec życia „nie jestem tak naiwnym, by sądzić, że w sztuce istnieją nurty lub kierunki całkowicie nowe. To, co zwykliśmy brać za nowość w sztuce jest zazwyczaj tradycją mniej lub bardziej uwspółcześnioną".
Sztuka nie lubi zmian... Ulegają im natomiast nasze gusta, bo każde pokolenie niesie ze sobą własne poczucie piękna.
Zaś faktem jest, że żyjemy w latach wielkich przemian świadomościowych, że znów - po raz który już w mijającym wieku - przewartościowujemy nasze pojęcia, dokonujemy rewizji ich hierarchii, że gwałtownie desakralizujemy sztukę i poddajemy w wątpliwość jej aspiracje oraz funkcję w naszym życiu. Zwłaszcza tę, która ją determinowała w czasach hegemonii awangardy: sztuka nie musi już być sumieniem i moralnością świata, nie musi demaskować, wstrząsać, ani wytyczać nowych dróg, a nawet tworzyć form nigdy dotąd nie widzianych, nie musi zdumiewać, zaskakiwać i wstrząsać straszliwością wyobrażeń, choć może to czynić, gdyż wolno jej wszystko. Lecz nie wyłącznie i nie pod sankcją wykluczenia z artystycznego Parnasu, tak jak to do niedawna bywało. Wolno jej znów być tradycyjną, co oznacza - wolno jej znów wzruszać, zachwycać, cieszyć oko, a nawet tworzyć życzliwe otoczenie człowieka. Nade wszystko wolno jej znów być piękną. I poszukiwać piękna. Wolno jej zatem aprobować świat i przedstawiać go z tej właśnie strony, bo sztuka, a raczej wrażliwy artysta potrafi odnaleźć piękno w każdym, najmniejszym choćby i najbardziej pospolitym fragmencie rzeczywistości. Zwłaszcza zaś badająca relacje, zachodzące pomiędzy przedmiotem a zmiennym oświetleniem sztuka impresjonizmu i jego pochodnych.
Kryzys awangardy doprowadził również do innego skutku. Tego, o którym przed niewieloma jeszcze laty nie wypadało nawet mówić: do rehabilitacji malarstwa salonowego, które potępiono równie kategorycznie, jak bezsensownie, bo sztuka salonowa cieszyła się niezmiennym powodzeniem również w erze hegemonii nowoczesnych; zarówno w secesji, jak latach międzywojennych i późniejszych nawet, co świadczy o jej niezmiennej, potrzebie i aktualności. Tworzono ją więc, wystawiano i chętnie kupowano, bo - drogą paradoksu, w jakie obfituje sztuka - tylko nazwa została wyklęta, a nie to, co się pod nią kryło, a mianowicie ostentacyjne oderwanie od brudów zdyszanej rzeczywistości. Bo salonowe malarstwo - to w swej najgłębszej istocie sztuka nienagannych manier, to takt, to brak konfliktów, to życzliwość, to dobry smak, to po prostu komfort psychiczny, to przeniesienie w świat malarstwa salonowych właśnie manier, które czynią życie łatwiejszym i piękniejszym. Zwłaszcza - piękniejszym. Malarstwo salonowe to w końcu pewna odświętność i ograniczenie się do spraw miłych i przyjemnych. Sztuka impresjonizmu i postimpresjonizmu natomiast spełniała wszystkie te wymogi. Jak żadna inna, bo - jak to już zostało powiedziane w innym kontekście - materia światła, z jakiej buduje swe obrazy jest ekstraktem wszystkich wymienionych cech.
Postimpresjonizm jest wprost organicznie niezdolny do wyrażania uczuć smutnych i niemiłych, a tym bardziej drastycznych z tej choćby racji, że motyw go nie interesuje, bądź czyni to w minimalnym stopniu. Istotą prądu jest gra barw na płaszczyźnie. Właśnie gra toczona w myśl pewnych zasad. Z możliwością przegranej zatem.
Rasowy postimpresjonizm uznaje tylko cztery motywy, a mianowicie pejzaż, martwą naturę, akt i portret. Neutralne więc z anegdotycznego punktu widzenia i nie zakłócające niczym czystego malarstwa, jego bezinteresownej, bo niczemu poza malarstwem nie podporządkowanej formy. Kazimierz Wilk czuje się najlepiej w dwu pierwszych motywach, w tym zwłaszcza bezludnym i pozbawionym śladów istnienia człowieka krajobrazie, wyjąwszy fragmenty architektury. Lecz to jedyna dopuszczana przez artystę ingerencja: dom, schronienie ludzkie. Na równi z przyrodą, bo krajobrazy artysty zapraszają do wejścia w ich ciszę, do wgłębienia się w prześwity drzew, dotarcia nad brzeg spokojnej wody, dotknięcia wysokiej trawy nieskoszonej łąki. Zapraszają do czystej, zmysłowej radości obcowania z naturą w sensie jak najbardziej fizycznym, bo radosny sensualizm jest jednym z walorów tej sztuki. I romantyzm, oscylujący od łagodnej liryki po euforię niemal, gdyż sztuka Kazimierza Wilka również pod tym względem daleka jest od rutyny, od muzykowania na jednej strunie, od mechanicznego już tylko powielania pewnych schematów kompozycyjnych i kolorystycznych. Przeciwnie, jest bogata w niuanse i rozstrzygnięcia malarskie, ma więc swe wzloty i upadki, bo tych pozbawiona jest tylko poprawna w swej nijakości przeciętność. Oglądając jego obrazy odnosi się wrażenie, że unika on jak ognia maniery, że wręcz od niej ucieka wiedząc, że teoria postimpresjonizmu podsuwa - jak żadna chyba z licznych teorii sztuki naszego wieku - gotowe recepty na wykonanie obrazu, że wystarczy opanować pewne techniczne metody rozwiązania płaszczyzny, by stworzyć nienaganne dzieło. Podpowiada, że w sztuce nie ma ryzyka, że sztuka może istnieć bez jego podejmowania. Nieprawda. Sztuka pozbawiona ryzyka zmienia się w rzemiosło. I Kazimierz Wilk o tym wie.
Z tej też zapewne przyczyny eksperymentuje. Zmienia kadr z dalekiego planu na bliski poprzez wszystkie fazy pośrednie, podobnie, jak perspektywę, choć nie stosuje nigdy jej odmiany „z lotu ptaka", z wyeliminowaniem nieba z obrazu zatem, podobnie, jak perspektywy „żabiej" z jego dominującą przewagą. Patrzy na wprost, w naturalny dla człowieka sposób. Również w tym względzie nie chce bowiem widza zaskoczyć. Chce mu natomiast przedstawić swój punkt widzenia, ukazać krajobraz na swój sposób, przekonać go, że nie ma banalnych widoków, lecz są tylko banalni widzowie, że jest banalny sposób widzenia. Płytki i nie wnikający w klimat pejzażu, w jego koloryt, w bogactwo układów barwnych i świetlnych.
Drugą cechą wspólną pejzaży, lub raczej - pejzażowych motywów Kazimierza Wilka, boć przecie trudno nazwać krajobrazem pojedynczego bodiaka, które z upodobaniem maluje - jest ich spokój. Wręcz sielankowa atmosfera słonecznego dnia lub zachodu słońca jak w obrazach Rapackiego, świetlistość łąk i stawów jak z Moneta rodem, bo Wilk odwołuje się w sposób oczywisty do swych wielkich poprzedników i nie ukrywa łączących go z nimi więzów. „Bodiaki" są przecież hommage dla używającego tej właśnie kresowej nazwy Stanisławskiego, zaś „Impression" - dla Moneta, a może całego prądu, który od jego obrazu ,,L`impression ou soleil levant" (Wrażenie, albo wschód słońca) wziął swą nazwę. Tyle, że poza motywem i tytułami obrazy Wilka mają niewiele z dziełami Stanisławskiego i Moneta wspólnego. Bo - jak to już zostało powiedziane - impresjonizm jest przedziwnym nurtem i rządzi się swymi prawami, w których motyw gra rolę drugorzędną lub całkiem nieistotną.
0 dziele decyduje wyłącznie osobowość i oko artysty, który dostrzegł wschodzące słońce swojej „Impresji" w lotnej gamie srebrzystej poświaty, a nie różach jutrzenki, jak to uczynił Monet, natomiast bodiaki wtopił w tło jako akcent pionowy kompozycji i jego oś, nie zaś - jak Stanisławski - dominujący i wyraźnie nakreślony temat.
W ogóle przedmiot gra w pejzażach Wilka umowną rolę. Niekiedy więc w ogóle z niego rezygnuje dla wydobycia czystej i lotnej gry świateł i barw, niekiedy przemienia drzewa w pionowe rytmy. Widzi otaczające go formy i kolory. Reszta ma mniejsze znaczenie. Również w budowie obrazu.
Z tej przyczyny odchodzi niekiedy od kolorytu lokalnego lub wzmacnia go bądź osłabia dla uzyskania harmonijnych połączeń barwnych, niekiedy przesuwa gamę obrazu w stronę tonów ciepłych lub chłodnych, czasami zbliża się do monochromów z akcentami kontrastujących z nimi barw dopełniających, lub nawet plamami czerni, uważanej przez doktrynę postimpresjonizmu za „dziurę".
Bardziej konkretne i przedmiotowe są jego martwe natury, budowane w tradycyjny sposób, na tle wzorzystej draperii. Również widziane „na wprost", bez zaskakujących skrótów perspektywicznych i bez typowej dla tego motywu vanitatywnej symboliki, acz z użyciem tradycyjnych, więc symbolicznych rekwizytów. Dla Kazimierza Wilka muszla nie jest jednak symbolem kobiecości, ani śmierci, jak dla malarzy XVII zwłaszcza stulecia, lecz atrakcyjną plamą, kwiaty nie mówią o przemijaniu, a cytryna o marności świata, jego martwe natury maja być piękne i dekoracyjne. I są nimi, podobnie, jak całe malarstwo tego artysty, tworzone z myślą o wnętrzu mieszkalnym i jego mieszkańcach, którym ma dać radość i wytchnienie. Oraz wiarę w życie, bo malarstwo Kazimierza Wilka wielbi uroki świata, te proste i każdemu dostępne, bo leżące w zasięgu ręki. Oraz zasięgu oczu, z których nie zawsze czynimy dobry użytek.
Jerzy Madeyski