System reklamy Test

Kazimierz Wilk

"Malarstwo na każda pogodę"

  Kazimierz Wilk nie ukrywa swoich artystycznych sympatii ani powinowactw zrodzo­nych z temperamentu i ze świadomego wyboru. Nawet dla człowieka, który swoje kontakty ze sztuką ograniczył do obowiązkowych lekcji w szkole średniej takie tytuły jak Ogród Moneta czy Impresja brzmią całkiem jednoznacznie (jeśli nie są tylko zamierzoną prowokacją wobec publiczności cokolwiek znudzonej konkretnością i precyzją słowa w instrukcjach obsługi elek­tronicznych gadżetów - a w tym przypadku nie są). Mistrz najczęściej uprawia malarstwo olejne, ale nie stroni również od rysunku, pasteli i gwaszu. Jako temat wybiera zwykle sielan­kowe pejzaże w wielorakim tego słowa znaczeniu - od rozległych, wieloplanowych krajobra­zów, czasem wzbogaconych jakimś motywem urbanistycznym poprzez romantyczne zakątki dające się ogarnąć wzrokiem człowieka odpoczywającego w miłym cieniu na parkowej ławeczce aż po kilka krzewów i kępek bujnej, nie koszonej trawy, widocznych z perspektywy lotu motyla. Z równym upodobaniem przenosi na płótno martwe natury - kwiaty, naczynia, owo­ce, morskie muszle, tkaniny, książki, kalendarze. Nieco rzadziej maluje portrety, przy czym mało interesują go fizyczne cechy postaci, a znacznie bardziej - jej aktualny stan psychiczny i charakter. Tworzy sporo malowideł ściennych, z powodzeniem ima się prac konserwator­skich. Gdyby przyszedł na świat kilka wieków wcześniej, byłby zapewne filarem zacnego cechu szklarzy witrażystów, rzeźbiarzy i malarzy, majstrem z którego pracowni wychodzą obrazy aprobowane przez poważanych mieszczan i ich rodziny, obrazy malowane przez uta­lentowanego człowieka dla innych ludzi. Bo - jak często powtarza - „sztuka nie lubi zmian", czyli jej rozwój powinien mieć charakter ewolucyjny.
  Zacznijmy od określenia, czego artysta metodycznie unika. Przede wszystkim - nie usiłuje widza w żaden sposób zaszokować. Nie umieszcza na swoich płótnach elementów tragicznych, okrutnych lub po prostu obrzydliwych, nie ma tam miejsca na pamiętny z mic­kiewiczowskiego koncertu Jankiela:
                                          „...akord rozdąsany, przeciwko zgodzie tonów skonfederowany."
  Wszystkie tony łączyć musi harmonia, brzmieniowa jedność.
  Tym bardziej, nie czyni z cierpienia głównego motywu, nie epatuje grozą, kośćmi ze skrawkami mięsa, wnętrznościami wyprutymi bronią sieczną lub palną albo choćby rdzeniem powalonego drzewa wydobytym uderzeniem siekiery - czyli detalami budowy wewnętrznej fizjologicznie potrzebnymi, lecz jakże słusznie przysłoniętymi przez Naturę skórą lub szorstką korą. Nie czyni tego ani w sposób dosłowny, ani wysublimowany - bo u mistrzów pędzla na ogół twarz ścięta grymasem bólu lub podniesione w gniewie ręce przemawiają silniej niż stosy trupów i kałuże wpół zakrzepłej krwi.
  W moim, być może błędnym domyśle takie podejście do aktu twórczego nie jest wyłącz­nie kwestią przyjętych kanonów estetyki, lecz także efektem pewnej konkretnej, logicznej filo­zofii. Z biologii wiemy, że równowaga w przyrodzie stanowi sumaryczny wynik niezliczonej ilości śmierci; w podniesionej ku słońcu na dłoni rolnika małej bryłce ziemi giną w każdej sekundzie miliony bakterii, kos miarowymi ruchami dzioba połyka miękką, różową dżdżow­nicę, aby za chwilę zginąć w pazurach kota, a niebawem jego pozostawione bez opieki pisklę­ta zaczną pożerać żywcem rozmaite owady - chyba, że wcześniej padną one łupem drapież­nika większego niż larwy much i ich męczarnie potrwają znacznie krócej. Powój oplata krzew i odbiera mu światło, huba bezszelestnie toczy pień dębu, jemioła wysysa soki z topoli.
  Ale skoro to wszystko i tak wiemy, czy musimy do znudzenia powtarzać, skoro osta­tecznie wypadkową owych bez wątpienia smutnych dla naszej ludzkiej wrażliwości zdarzeń jest harmonia? Czy koniecznie powtarzać powinniśmy, skoro wędrując niespiesznie między kolumnami majestatycznych drzew po wysokiej, przetykanej kwiatami trawie trafiamy nad brzeg czystego jeziorka, na którym wśród nenufarów wdzięcznie ślizga się stadko dzikich kaczek? Co prawda, nie są to pewnie te same ptaki, które widzieliśmy dwa lub trzy lata temu; tamte zjadł lis lub jastrząb, albo skonsumowały zaproszone nie bez podtekstów na kolację w eleganckim hotelu panienki. Przeminęły pokolenia traw i pszczół, my również dążymy do swego kresu - lecz owo bolesne dla każdej jednostki przemijanie z ogólniejszego punktu widzenia należy traktować jako abstrakcję, skoro nienaruszone pozostało to samo kameralne lub monumentalne piękno świata. Piękno, które przenika i wypełnia wszystkie obrazy Kazimierza Wilka do ostatniego skrawka płótna.
  Świat jest bardzo bogaty i w swym bogactwie złożony - co artysta znakomicie rozumie i w wielu obrazach konsekwentnie podkreśla - na przykład w poetyckim cyklu Bodiaki, gdzie suche osty umieszczone na pierwszym planie każą domyślać się istnienia tysięcy innych, rów­nie skomplikowanych morfologicznie roślin w każdej mikroskopijnej plamce zieleni na planie dalszym. Do wyrażenia tego bogactwa i tej złożoności wystarczają jednak zdaniem artysty tradycyjne środki malarskie: kolor, kształt, światło - bez dodatkowych udziwnień. Właśnie do wyrażenia, a nie tylko do przedstawienia, bo obrazy Kazimierza Wilka są próbą wydobycia z ożywionej i nieożywionej natury ciągle się nam wymykającej istoty rzeczywistości. Wdarli­śmy się śmiało w głąb mikro - i makrokosmosu, w strukturę atomu i przepastne otchłanie galaktyk. Pod koniec XIX wieku profesorowie przestrzegali co zdolniejszych studentów, że wszystkie ważne prawa fizyki zostały już odkryte i kolejnemu pokoleniu uczonych przypad­nie w udziale „poprawianie w pomiarach trzeciej cyfry po przecinku". Rzeczywistość spłatała im figla: w badaniach gwiazd i cząstek elementarnych solidna, dziewiętnastowieczna wiedza (do dziś aktualna w „zwykłym" świecie) okazała się równie mało przydatna, jak pensjonarskie wykształcenie Alicji po przekroczeniu tafli lustra. Trafiliśmy do Krainy Czarów, gdzie aby pozostać w tym samym miejscu należy biec naprzód tak szybko, jak się potrafi. Mimo wojennych kataklizmów w wieku XX zebraliśmy i ujęliśmy w eleganckich równaniach mate­matycznych więcej informacji niż do chwili rozpoczęcia XX wieku od samych początków cywi­lizacji, od skrzesania ognia i świadomego rzucenia w ziemię pierwszego ziarna na przyszły plon.
  Duszę, boskość, tajemniczą aurę, wieloznaczność świata wciąż jednak poznajemy w ob­cowaniu z prawdziwą sztuką. Przed słynnym obrazem Moneta Impresja - wschód słońca pra­dziadek stawał w podobnej zadumie jak prawnuczek staje przed Impresją pędzla Kazimierza Wilka. Nie ze snobizmu, nawet wbrew krytyce. Przypomnijmy, że pierwsza wystawa impre­sjonistów urządzona w roku 1874 w paryskim atelier fotograficznym Nadara (właściwie Felixa Tournachon, francuskiego fotografa, rysownika i pisarza, żyjącego w latach 1820-1910) przy­jęta została wrogo, a sama nazwa „impresjoniści" to sarkastyczne określenie grupy artystów sformułowane przez krytyka Leroy'a w piśmie „Chiarivari", właśnie jako aluzja do płótna Moneta. Dziś obrazy impresjonistów osiągają bajeczne ceny - ale do współczesnych kontynu­atorów koloryzmu, impresjonizmu et cetera spora grupa bywalców tak zwanych „artystycz­nych kawiarenek" odnosi się z lekceważeniem. Oni na pewno by nie malowali jabłka i wa­chlarza obok wazonu z irysami ani morskiego pejzażu, lecz tworzyli dzieła postępowe i epo­kowe. Gdyby tylko potrafili...
  Dodam w tym miejscu, że o nieznajomość awangardowych trendów Kazimierza Wilka posądzić nader trudno. Wyszedł z pracowni wieloletniego profesora i prorektora ASP Jonasza Sterna, w okresie międzywojennym współtwórcy tak zwanej Grupy Krakowskiej, reaktywo­wanej w roku 1957. Osobom jako tako w naszej powojennej historii zorientowanym data reak­tywacji podpowiada właściwie wszystko: po październikowej „odwilży" w roku 1956 takie motywy malarskie jak Lenin w Poroninie, trójka murarska na budowie i traktorzystka wśród dorodnych kłosów przestały obowiązywać w malarstwie jako kanon politycznej poprawności i artyści zachłysnęli się abstrakcją, potępianą do tej pory jako „przejaw degeneracji sztuki zachodniej". Jonasz Stern nie malował wprawdzie jakiejś tam żółtej kuli na czerwonym stole, ale był autorem drastycznych etycznie i estetycznie kolaży, metaforycznych zestawień ele­mentów, które w połączeniach tych zyskiwały symboliczne, odbiegające od realnego znacze­nie. Kazimierz Wilk tę skądinąd znakomitą szkołę przeszedł bez problemów, po czym zdecy­dował, że bliżsi są mu polscy kapiści, Pierre Bonnard i Czesław Rzepiński. Więc zaczął malować po swojemu i maluje tak do dnia dzisiejszego - ku nie skrywanej radości wielbicieli jego sztuki.
  Mniejsza o nazwy, klasyfikację i szufladkowanie. Można oczywiście zapełniać całe tomy fachowymi uwagami o zerwaniu z perspektywą linearną na rzecz zaznaczania głębi kompo­zycji za pomocą barwy, rozwodzić się nad wpływami japońskiego drzeworytu oraz rzeźbiar­skiej sztuki Czarnej Afryki na siłę reakcji przeciwko akademickiemu realizmowi i tak dalej, można nawet czytać te wywody z podziwem dla erudycji krytyków - ale dla mnie osobiście ważniejsze jest wrażenie, jakie sztuka wywiera na wrażliwym odbiorcy. Julian Tuwim twier­dził, że „na poezji zna się tyle, co ptak na śpiewie" i przy pisaniu wierszy jakoś mu teoretycz­ne luki w literackiej wiedzy nie przeszkadzały.
  Od wielu lat, kiedy po raz pierwszy miałem okazję zetknąć się ze sztuką Kazimierza Wilka, niezmiennie cieszy mnie i dodaje mi ducha jego niepohamowany optymizm. Niepohamowa­ny, ale nie powiedziałbym nigdy „witalny". Dzięki jego obrazom złota myśl carpe diem nabrała dla mnie całkiem nowego znaczenia. Bo nie każda podsuwana przez kolejny dzień okazja warta jest schwytania. Oczywiście nawet na operowej scenie nie da się bez chwili przerwy wyciągać „wysokiego c" i nie ma takiej konieczności; w wyważonych proporcjach potrzebne są nam przyjemności przaśne i wysublimowane – a do obu należy odnosić się z właściwym dystansem. Kazimierz Wilk poucza, że złożoność i tajemniczość nie tylko nie wykluczają pięk­na świata, lecz są jego trwałym atrybutem. W krótkiej chwili zwanej życiem szkoda czasu na scholastyczne rozważania na temat sensu czy bezsensu istnienia, na egzystencjalne cierpienia, na Włeltschmerz. Dzieło Stworzenia powinniśmy kosztować bez zastrzeżeń, kierując się jedynie dobrym gustem. „Życie jest cennym skarbem, a jam z tego skarbu najpiękniejsze potrafił wy­bierać klejnoty" - wyznaje sienkiewiczowski Petroniusz. Właśnie: wybierać. Mistrz Kazimierz posiadł tę trudną umiejętność dokonywania wyboru i za pośrednictwem swych obrazów prze­kazuje nam jej zasady.
  W jednym z moich ulubionych wierszy Sergiusza Jesienina siostra poety „otwiera jak Biblię pękaty Kapitał", zaczyna rozprawiać o Marksie i Engelsie - a poeta wyznaje czytelniko­wi, że „niezależnie od pogody nie czytał tych książek". Na odwrót, malarstwo Kazimierza Wilka jest dobre na każdą pogodę. Rozświetli dzień ponury, doda specyficznego blasku słonecznemu. Posmakujcie Państwo, bo warto - i przy smakowaniu tym nie zapominajcie o uwadze, jaką kiedyś zrobił profesor Karol Estreicher Wiktorowi Zinowi, który jeszcze wtedy profesorem nie był: „nigdy nie zrozumiesz malarstwa van Gogha, ty za szybko patrzysz".

                                                                                                                                                                      Jerzy Skrobot