System reklamy Test

Krzysztof Kuliś

Marcin Kołpanowicz

   Człowiek to istota zagadkowa, zaskakująca, pełna sprzeczności. Jak to możliwe, że w obrębie jednej osobowości pomieścić się mogą przeciwstawne tendencje, sprzeczne dążenia, wykluczające się nawzajem predyspozycje?
   Oto doskonały manager. Profesjonalny, kompetentny, punktualny. Organizator, negocjator, decydent. Szef, umiejący zarządzać „zasobami ludzkimi”. Przemawia, dokonuje otwarcia, przecina wstęgę, wręcza, gratuluje, kieruje wyrazy uznania. Jedzie do ministerstwa, podpisuje decyzje. Podejmuje wyzwania, realizuje misję. W nienagannie skrojonym garniturze, w dyskretnie dobranym krawacie. Staranie przystrzyżona broda, czarna skórzana teczka.
   A oto niesforny artysta. Spontaniczny, nieprzewidywalny, wrażliwy. W poplamionych farbą dżinsach, kraciastej koszuli i słomkowym kapeluszu, z płótnem, kasetą pełna farb i składaną sztalugą pod pachą wyrusza o świcie polną drogą w poszukiwaniu motywu. W twórczej zapalczywości mnoży niecierpliwe szkice, nakłada grubo kolejne warstwy farby, szuka, burzy, buduje...
   Co łączy te dwie postaci? To po prostu dwa wcielenia Krzysztofa Kulisia, rasowego malarza i dyrektora Małopolskiego Biura Wystaw Artystycznych „w jednym”.
   Nie mogę pojąć fenomenu tej złożonej osobowości. I faktu, że na obu polach swej życiowej aktywności Krzysztof odnosi równorzędne sukcesy.
   Kiedyś najmłodszy, dziś najstarszy spośród dyrektorów BWA, niestrudzony animator życia kulturalnego w Nowym Sączu (z przyległościami), kurator wielu znaczących ekspozycji, jest postacią znaną i cenioną w wystawienniczym krajobrazie Polski. Jako pomysłodawca i organizator Biennale Pasteli uczynił rzecz bezprecedensową: małą lokalną wystawę przekształcił w ważną cykliczną międzynarodową imprezę, która stała się przeglądem dokonań polskich – a od niedawna także zagranicznych – pastelistów. Udowodnił, ze jeśli ma się wizję i zapał, można nawet tak niewielki, leżący nieco na uboczu ośrodek jak Nowy Sącz erygować na pastelową stolicę Europy. Ranga imprezy w kolejnych edycjach wzrasta, wystawa przyciąga czołówkę artystów parających się pastelem, wciąż przybywa zagranicznych gości, nawet z tak dalekich krajów jak Japonia czy Izrael, a zwycięzców wyłania międzynarodowe jury. Biennale, jako wystawa objazdowa, odwiedza wszystkie ważne miejsca ekspozycyjne w Polsce, gości w Krakowskim Pałacu Sztuki, w Warszawie, Poznaniu, Wrocławiu, Szczecinie. Była pokazywane za granicą, w Galerii Worringen - największej galerii Rotterdamu, w galerii radia słowackiego w Bratysławie, zawędruje do Włoch.
   Można by powiedzieć, że Biennale Pasteli to dzieło życia Krzysztofa Kulisia, ale przecież nie przerywając ciągłej pracy nad organizacją tego pokazu, MBWA w Nowym Sączu wykonuje swoje statutowe zadania, czyli regularnie comiesięcznie organizuje wystawy bieżące. Wystawy ciekawe dla widzów – i przynoszące satysfakcje artystom, bo nie znam galerii, która równie „dopieszczałaby” twórców, gdy idzie o logistykę, ekspozycję, ostrożność w transporcie prac, sposób ekspozycji, druk katalogu czy organizację samego wernisażu. Niemała w tym zasługa sztabu ludzi, których Krzysztof wokół siebie zgromadził. Ale nie bez znaczenia jest fakt, ze Krzysztof, sam będąc malarzem, wie najlepiej, jak – od strony artysty – powinna wyglądać wymarzona współpraca z galerią.
   Ale w tym miejscu trzeba podkreślić jeszcze jeden rys osobowości Krzysztofa: życzliwość.
   A życzliwość to koleżeństwo, empatia, serdeczność, to – wreszcie – brak zawiści. Chyba właśnie ten brak zawiści jest najbardziej niezwykłą cechą w środowisku nadwrażliwych egotyków, którzy parają się pędzlem i pastelowym sztyftem. I dzięki niemu Krzysztof staje się współautorem sukcesu swych kolegów i potrafi autentycznie cieszyć się z udanych wystaw swych „konkurentów”. Dzięki niemu też potrafi co dwa lata zmajstrować kolejny pastelowy show, i osobiście, wraz z Panem Wojtkiem wieszać przez noc 200 pastelów tak, by każdy autor mógł zaprezentować się jak najkorzystniej.
   I wszystko to wystarczyłoby już, by można było mówić o zrealizowanym życiu, oddanym sensownej i oryginalnej idei.
   Ale przecież Krzysztof Kuliś jest w równej mierze – a może głównie – malarzem. Kiedy zamienia dyrektorskie biurko na sztalugę, a czarną torbę z dokumentami na kasetę z pastelami – wtedy dopiero staje się sobą. Wtedy może mówić głosem nieskrępowanym przez piastowaną funkcję, wtedy może też chyba odreagować napięcie związane z obowiązkami i odpowiedzialnością szefa. Bo twórczość Krzysztofa jest w pewnym sensie zaprzeczeniem odpowiedzialności i obowiązkowości. Jest jakby wyrwaniem się z klatki na wolność, zachłyśnięciem się tą wolnością i jej beztroskim używaniem.
   Jako pracę dyplomową na krakowskiej ASP pod wpływem prof. Franciszka Walczowskiego stworzył rozbudowaną symboliczną kompozycję z programem opartym na wątkach ezoterycznych i astrologicznych, jednak w trakcie późniejszej drogi twórczej Krzysztof stopniowo upraszczał swój malarski język, odchodził od mnożenia skomplikowanych znaczeń, powracał do źródeł. Jest w jego malowaniu coś z radości dziecka, które dostało swój pierwszy komplet farbek, żywiołowość i witalność, czysta malarska radość, która wyzwala się na widok płótna, farb i pędzli, którą pobudza zapach oleju lnianego i terpentyny. I jakiś prehistoryczny zachwyt nad Widzialnym, nad pejzażem w jego wszelakich przejawach, i nad najpiękniejszym pejzażem na tej ziemi – nagim ciałem kobiety.
   Kuliś - twórca krajobrazów – realizuje się w malarstwie plenerowym. Czas, który inni dyrektorowie przeznaczają na wyjazd urlopowy czy odpoczynkowy, on poświęca na twórczość. Na wyjazdach wyładowuje całą swą twórczą energię potencjalną, jaka nagromadziła się w nim podczas pracy menedżerskiej. Niby Doktor Hyde przekształcający się w Mister Jekyll’a, Krzysztof zmienia się nie do poznania – na szczęście ten Mister Jekyll wyżywa się nie na bezbronnych ofiarach, a na płótnach i kartonach rysunkowych.
   Najpierw sporządza z różnych punktów widzenia spontaniczne pastelowe lub akwarelowe notatki w plenerze, rejestrując topografię, pogodę i osobliwości miejsca. Później, w pracowni, opierając się na tych wrażeniowych szkicach dokonuje olejnej syntezy swych spostrzeżeń, ale syntezy bardzo subiektywnej, równie żywiołowej jak materiał wyjściowy. Czyni to, nie tracąc plenerowego „rozpędu”, wyładowując energię w eksplozjach koloru i grubych warkoczach faktury. Najbardziej odkrywcze w tych krajobrazach jest dla mnie przedstawianie światła – często wylewa się ono z nieba grubą strugą, kolorowym wodospadem impastów, bardziej niekiedy materialne od „dotykalnych” elementów pejzażu.
   Widzę tu jakąś analogię do sławnej akwaforty Rembrandta, przestawiającej Ukrzyżowanie („Trzy krzyże”), gdzie - przy uwzględnieniu całkowitej odmienności nastroju - światło padające na Golgotę wydobyte jest z zaskakująco grubo, zaskakująco brutalnie zaoranego równoległymi szrafunkami nocnego nieba. I z ostatnimi mistycznymi krajobrazami Van Gogha, gdzie nieboskłon to gęste wiry światła tonące w odmętach błękitu. Jednak światło, które maluje Kuliś jest jeszcze inne: jest jakby wiązką chrustu dołożoną do tańczącego ogniska pejzażu. Bo choć rysunkiem rządzi pewien pierwotny, dziecięcy schematyzm formy, góry przypominają trójkąty, drzewa – koła, łąki - trapezy, a jeziora – elipsy, to gdy dotknie ich to zagęszczone światło (obojętne, czy jest to słońce przebijające się przez chmury nad Beskidem Sądeckim, Malą Fatrą na Słowacji czy wyspami Chorwacji) wybuchają szaleńczymi fajerwerkami koloru, eksplodują chaosem barwnych rozbryzgów.
   Osobnym wątkiem malarstwa Krzysztofa są akty, tworzone z zachwytem, z pasją, ze znawstwem – akty adoracji kobiecego ciała. Tutaj dzika intensywność koloru, znana z krajobrazów, ustępuje miejsca pastelowej harmonii. Pastelowa jest też delikatność rysunku, znika geometryczna kanciastość, pojawia się płynna, falista linia opisująca kontur pleców, bioder i ud. Kobieta Kulisia jest pełna, krągła, zmysłowa. Wiolonczelowa. Odpoczywa siedząc lub leżąc, zapatrzona w ciszę, leniwa i senna. Wcielenie Ewigweiblichkeit – wiecznej kobiecości, która była natchnieniem tylu malarzy. Można powiedzieć, że charakterologicznie jest całkowitym zaprzeczeniem Krzystofa – energicznego, wiecznie aktywnego, wiecznie gdzieś spieszącego.
   Są jeszcze rysunki teatralne, gdzie Kuliś daje się poznać jako świetny obserwator ludzkiej postaci i reżyser psychologicznych scen – kilkoma zdecydowanymi kreskami wydobywa z osób dramatu najbardziej charakterystyczne cechy i buduje relacje między nimi tak trafnie, że na pierwszy rzut oka rozpoznajemy, czy mamy do czynienia z antycznym patosem, szekspirowską tragedią czy z witkacowską groteską.
   Lubię patrzeć, jak Krzysztof pokazuje obrazy w swej pracowni, w pośpiechu wyciąga kolejne płótna z regału, rozkłada na podłodze pastele, niecierpliwie, z tą samą zapalczywością, która towarzyszy jego malowaniu. I nagle wokół zdumionych gości w kilka chwil zakwita wielobarwny ogród, dziesiątki obrazów wspinają się po ścianach, pełzną po podłodze, zakwitają na kanapie, stole i krzesłach. Myślę, że tak powinna wyglądać wystawa Krzysztofa: obfitość prac rozrzuconych we wnętrzu jak odłamki granatu, jak ślad przejścia huraganu.
   Wtedy być może najlepiej wyeksponowana zostałaby ta niespożyta energia, która go przepełnia i która znajduje od lat dwa ujścia: w organizowaniu wydarzeń kulturalnych i w samodzielnym kultury tworzeniu.